Bogdan Rogatko: Profesor Henryk Markiewicz w mojej pamięci

Henryk Markiewicz_apoteozaKolaż Aleksander Pieniek

O zasługach Profesora Henryka Markiewicza na polu teorii i historii literatury, na polu teorii badań literackich, o Jego nie do przecenienia dorobku naukowym, o pełnionych funkcjach zawodowych wiele już pisano, i mam nadzieję pisać się będzie nadal – dorobek ten zasługuje niewątpliwie na monografię działalności i twórczości Profesora. Ja, jeden z dość dawnych uczniów Profesora, pamiętam Go jednak przede wszystkim jako wychowawcę o rzadko u wybitnych naukowców spotykanych zaletach – niezwykle troskliwego, poświęcającego wiele uwagi tym, którzy potrzebowali rady, utrzymującego w miarę możliwości kontakt z dawnymi uczniami przez wiele lat. Znamienne, że zapytany przez Barbarę Łopieńską, co poza pracą lubi najbardziej, odpowiedział bez wahania: „Lubię kameralne spotkania z przyjaciółmi i uczniami, którzy stali się przyjaciółmi”.

 

Rozpoczynając czwarty roku studiów polonistycznych w latach 60. zapisałem się na seminarium magisterskie do Profesora. Wbrew temu, co w swej skromności uważał o prowadzonych przez siebie zajęciach (że rzadko udawało mu się wywołać dyskusję, że raczej monologował), ja seminarium z Nim zapamiętałem zupełnie inaczej. Profesor co jakiś czas zadawał nam prace seminaryjne. Jednym z tematów pisanych przeze mnie prac była kompozycja Cudzoziemki Marii Kuncewiczowej. To był okres mojej fascynacji kinem, należałem do klubu filmowego, przymierzałem się nawet do rozprawy o sztuce adaptacji filmowych. Nic więc dziwnego, że w świetnie skonstruowanej powieści odkryłem filmową kompozycję i dowodziłem tego dość szczegółowo, rozpisując ją na sekwencje i ujęcia. Profesora na tyle ten pomysł zainteresował, że poprosił o zreferowanie pracy na seminarium. Spotkało się to z dość gwałtowną polemiką ze strony mojego przyjaciela, Michała Sprusińskiego, najzdolniejszego polonisty na roku, który szybko na polu krytyki literackiej zrobił błyskotliwą karierę. Wywiązała się żywa dyskusja, której Profesor z uwagą i chyba z radością sekundował. I nie była to na tym seminarium jedyna dyskusja, choć może jedyna tak żywa, niepozbawiona emocji i ostrych ripost, ale chyba dzięki kulturze Profesora moje stosunki z Michałem nie uległy ochłodzeniu. Nota bene bardzo przeżyłem jego tragiczną i przedwczesną śmierć, poświęcając mu na łamach „Życia Literackiego” obszerne wspomnienie.

 

Fascynacja kinem była też chyba jednym z powodów, dla którego na temat pracy magisterskiej wybrałem twórczość krytycznoliteracką Karola Irzykowskiego (przypomnę, że był autorem pionierskiej jak na owe czasy książki X Muza). W rozmowach z Profesorem doprecyzowaliśmy ten ogólny temat: „Walka o treść Irzykowskiego jako polemika z programem estetycznym Witkacego”. Gdy się zabrałem do zbierania materiału i lektur ze zgrozą przekonałem się, na co się porwałem, i tylko wsparcie duchowe ze strony Profesora oraz Jego dydaktyczne doświadczenie pozwoliły mi z powodzeniem, choć okupionym ponad roczną, mozolną pracą, dokończyć rozpoczętego dzieła. Piszę nieskromnie „z powodzeniem”, bo obronę pracy magisterskiej w tak znakomitym towarzystwie, profesorów Kazimierza Wyki i Henryka Markiewicza, wspominam jako jedną z najprzyjemniejszych chwil w moim życiu. To była żywa, partnerska rozmowa nie tylko o Irzykowskim i Witkacym, nie tylko o literaturze, sztuce i życiu literackim w Dwudziestoleciu, ale też o moich planach zawodowych (pracowałem już wtedy w Wydawnictwie Literackim, bo obrona z powodu rozlicznych zajęć profesora Wyki była przekładana), o kontynuacji zainteresowań twórczością Irzykowskiego, szansach na publikację fragmentów pracy o Walce o treść w „Pamiętniku Literackim” i możliwości pisania pracy doktorskiej o krytyce literackiej Irzykowskiego w okresie Młodej Polski, co po trzech latach – dzięki inspiracji ze strony Profesora – stało się realne; choć tym razem z różnych powodów – nie tylko zawodowych – musiałem się po dwóch mniej więcej latach wycofać z dokończenia pracy. Ale czas ten nie poszedł, jak mniemam, na marne: Profesor nie tylko zaakceptował dwa ukończone rozdziały, ale ułatwił mi współpracę z Zakładem Estetyki w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk, kierowanym przez nieżyjącego już profesora Sława Krzemienia-Ojaka. Umożliwił mi on druk jednego z rozdziałów pracy w „Studiach Estetycznych”, których był redaktorem naczelnym, zapraszał na seminaria i konferencje. Inspiracji Profesora Markiewicza zawdzięczam też pomysł artykułów o krytykach literackich Młodej Polski, drukowanych na łamach „Życia Literackiego” i zebranych potem w książce. Mimo to widziałem, że był rozczarowany moją decyzją, by wycofać się z dalszego pisania pracy doktorskiej. Po latach wyznał, że gdyby był młodszy, napisałby książkę o Irzykowskim, bo coraz bardziej ceni autora Czynu i słowa. Ze smutkiem, że rozczarowałem Profesora, przyznaję Mu całkowicie rację. To świetny, i w sumie niedoceniany, krytyk.

 

Ktoś może zauważyć, że wspominając Profesora piszę tyle o sobie, o swych dokonaniach. Sądzę jednak, że moja praca twórcza i zawodowa nie rozwinęłaby się w taki sposób i nie dawała mi tyle satysfakcji, gdyby nie pomoc i serdeczny do mnie stosunek Profesora. A przecież Profesor był wychowawcą wielu pokoleń, wielu miał doktorantów, których zresztą wymienia w Moim życiorysie polonistycznym z historią w tle, myślę więc, że podobnie jak ja wspominają Profesora moi starsi i młodsi koledzy, i moi rówieśnicy. Jest nas legion…

 

I właśnie taki portret Profesora – wrażliwego i troskliwego Wychowawcy, rozumiejącego potrzeby i możliwości swoich uczniów, zapamiętam na zawsze!

Bogdan Rogatko