Tomasz Cieślak-Sokołowski | Pomyślmy o kompoście

Ilustracja Pracownia Karola Palczaka, fot. Anna Stankiewicz | projekt Pracownie do wglądu

Wprowadźmy się do ogrodu – niedużego (ok. 90 m2), ale solidnie, konsekwentnie zagospodarowanego. Przy jego zakładaniu zdjęto warstwę ziemi – uznaną za glebę nazbyt suchą, jałową, słabej jakości. Położono na odpowiedniej głębokości standardową siatkę – mającą zapobiegać rujnowaniu ogrodu przez nornice, wykonaną z mocnego materiału (polipropylen), z oczkami o odpowiednich wymiarach (10 mm). Przywieziono kilkanaście ton (oczyszczonej) ziemi ogrodowej. Zgodnie z zasadami założono trawnik: odpowiednio przygotowano podłoże – z zastosowaniem m.in. herbicydów totalnych (zapobiegających zachwaszczeniu); zastosowano wysiew ręczny metodą „na krzyż” (najpierw pasami wzdłuż, a potem w poprzek trawnika); po dokładnym przykryciu nasion warstwą 1–2 cm ziemi ogrodowej (z domieszką ziemi kompostowej) zastosowano standardowe wałowanie; regularne podlewanie łączono z koszeniem, gdy źdźbła wyrastały już na około 10 cm wysokości. W ogrodzie znalazło się też miejsce na szczelnie oddzielone od trawnika (obrzeżami ogrodowymi ze stali corten) trzy rabaty kwiatowe. Przy ścianie domu posadzono dodatkowo krzew róży, wzdłuż płotu natomiast rząd sześciu tuj. Zadbano, by był to ogród prosty, schludny, łatwy w utrzymaniu, bez chwastów, kłopotliwych ślimaków i nornic. Zwykły ogród przydomowy.

Czy jednak ten sam ogród – w którym przerwano w dwóch miejscach polipropylenową siatkę (i szybko ponownie wprowadziły się do niego nornice), w którym po prostu zrezygnowano z regularnego koszenia trawy i dzielenia roślin na uprawne (piękne, okazałe i pożądane) oraz chwasty (co sprawiło, że zamienił się on szybko w kwiatową łąkę zarastającą bujnie cortenowe granice rabat, a i tryumfalnie powróciły też w nadreprezentacji ślimaki… jakby zbiegły się z całej okolicy) – należałoby uznać za ogród niezwykły?

Mamy wybór – powie Donna Haraway (podążam w tym i kolejnych akapitach przede wszystkim za tekstem przetłumaczonym na język polski Nie uciekajmy przed kłopotami. Antropocen – kapitałocen – chthulucen[1] oraz odnośnymi fragmentami książki z 2016 roku Staying with the Trouble[2]). Dominujące narracje – twierdzi badaczka – gubią nas „na śmiercionośnych ścieżkach”. Jesteśmy zachęcani albo do nadmiernego optymizmu – wiary w postęp technologiczny, dzięki któremu w jakimś momencie będziemy w stanie poradzić sobie ze wszystkimi problemami (rosnącym stężeniem dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych w atmosferze, szóstym, antropoceńskim masowym wymieraniem, rosnącym przeludnieniem planety etc.), albo do odwrócenia wzroku, do cynicznego – jak je nazywa Haraway – „wyemigrowania w antropocen” (w przekonaniu, że katastrofie klimatycznej zapobiec się nie da, że jest zwyczajnie za późno, by cokolwiek zrobić).

Ale można też spróbować innych opowieści („it matters what ideas we use to think other ideas (with)”), można zaryzykować i powiedzieć, że „jesteśmy kompostem”. To jedno zdanie ma co najmniej kilka ­konsekwencji.

Po pierwsze, to stwierdzenie informuje o tym, że istoty ludzkie nie funkcjonują na jakiejś oddzielnej hałdzie kompostu, oddzielnej od wszystkich innych istot na Ziemi. Donna Haraway podpowie, że wszyscy jesteśmy ZwiązanizZiemią – wszyscy, czyli cała osobowa, spleciona kotłowanina: „parzydełkowce, pająki, palczaste istoty takie jak ludzie i szopy pracze, kałamarnice, meduzy, rewie neuronalne, byty włókniste, istoty wiciowcowe, warkocze mikrofibryli, pozlepiane i sfilcowane sploty mikrobowe i grzybiaste, sondujące pnącza, nabrzmiałe korzenie, pnące się istoty o czepnych wąsach”[3]. Jeśli zatem zgodzimy się na to, by bezwzględnie i silnie nie upierać się przy niezbywalnej samowystarczalności jednostek, być może uda nam się otworzyć na zaskakujące międzygatunkowe spotkania? Wydaje się, że takie ograniczenie ludzkiego panowania nad wszystkim dookoła (powiedzieć by można wprost – własnej hegemonii sprawczości) nie jest wymagającym zadaniem, a sprawdzanie tego, jak może układać się nasza współpraca i współdziałanie z innymi organizmami może okazywać się przygodą życia (i wspólnego umierania).

Po drugie bowiem, jeśli zgadzamy się na to, by budować, tworzyć społeczność kompostu, zaczynamy zarazem wszyscy żyć i umierać. Tym samym otwieramy się na rozumienie dobrobytu jako dobrego, wspólnego życia i umierania, mobilizujemy się, by świat rozumieć jako wielogatunkową, współdziałającą plątaninę. Haraway będzie uparcie badała silne sploty bytów, ich wzajemne wobec siebie obecności (i sprawczości), ich stowarzyszanie się ze sobą – będzie zatem akcentowała świadomość, że pojedynczemu bytowi nie uda się istnieć i działać w kompoście bez podjęcia współpracy z innymi organizmami. A te uwagi otwierają na myślenie w kontekście relacyjnym nie tylko o życiu, ale i o śmierci. Aleksandra Brylska w artykule Współumieranie. O międzygatunkowych formach rozkładu zauważała w tym kontekście:

Takie patrzenie na śmierć transformuje również przyjęte w różnych społecznościach formy żałoby, ponieważ pokazuje, jak życie i umieranie nierozerwalnie splatają się ze sobą na poziomie międzygatunkowym. Podobnie jak sam proces umierania staje się wspólnotowy, tak opłakiwanie nie odbywa się tu nigdy w samotności, lecz zawsze z – człowiekiem, bakterią, grzybem, rośliną, skałą, minerałami czy zwierzętami. Tym samym opowieść o życiu nie kończy się w chwili śmierci, a zaczyna w grobie (glebie)[4].

Po trzecie, współdziałania we wspólnotach więcej-niż-ludzkich nie dają się jednak sprowadzić do prostej obietnicy jakiegoś harmonijnego, sielskiego współistnienia. To raczej ryzykowne, dynamiczne splątania, których rezultaty nie są ani oczywiste, ani nawet dające się łatwo przewidzieć, zaplanować. Ale też nawet gdy formułujemy to zastrzeżenie, wciąż jednak akcentujemy wagę (symbiotycznie) współpracujących ze sobą organizmów różnych gatunków. Jak taka świadomość zmienia nasze opowieści? Wydaje się, że zmiana jest elementarna (pozwalam więc sobie jeszcze na kilka elementarnych uwag w kolejnych zdaniach). Darwinowska teoria ewolucji – jako dominująca narracja już od początku XX wieku (także we wszystkich obszarach życia społecznego) – nie tylko pozwoliła przezwyciężyć (przynajmniej w naszym kręgu cywilizacyjnym) statyczny obraz świata jakkolwiek zabezpieczany boskimi prawami, ale przede wszystkim wprowadziła do naszej świadomości konkurencyjne wobec religijnie, metafizycznie motywowanego wyjaśnienie sposobu, w jakim owe ewolucyjne zmiany się dokonują. Darwin w O powstawaniu gatunków (1859) – przypomnijmy zupełnie zwięźle – wskazał na mechanizm doboru naturalnego: o wszystkim miały decydować przypadkowe mutacje, dzięki którym osobniki danego gatunku są w stanie korzystnie adaptować się do środowiska. Ostatni akapit swojej fundamentalnej książki badacz co prawda zamykał hymnem na cześć niepohamowanego „rozwoju nieskończonego szeregu form najpiękniejszych i najbardziej zadziwiających”, ale otwierał przecież ten passus, wskazując na zasadniczy i kierunek, i mechanizm ewolucyjnego pędu: „Tak więc z walki w przyrodzie, z głodu i śmierci, bezpośrednio wynika najwznioślejsze zjawisko, jakie jesteśmy w stanie pojąć, a mianowicie powstawanie wyższych form zwierzęcych” (w przekładzie Szymona Dicksteina i Józefa Nusbauma). Przekonani, że jesteśmy na drodze do ewolucyjnie coraz wyższych form, że prowadzi nas ku tej koronie istnienia zażarta walka o byt, walka na śmierć i życie pomiędzy osobnikami różnych gatunków konkurujących o ograniczone zasoby środowiska, szybko tę opowieść Darwina rozciągnęliśmy na konteksty społeczno-polityczne, ekonomiczne, na wszelkie nasze relacje z innymi. Straciliśmy z pola widzenia nie tylko inne możliwe portrety samego Darwina (choćby ten szkicowany przez jego syna, Franciszka, który zwykł opowiadać o człowieku z zachwytem delikatnie dotykającego kwiatów, ze wzruszeniem opowiadającego o każdym badanym „czułku, rosiczce, dżdżownicy”), ale przede wszystkim inne mechanizmy ewolucji życia na Ziemi. Tymczasem współczesna biologia ewolucyjna (choć warto pewnie nie zapominać, że choćby koncepcja „pomocy wzajemnej” ma także grubo ponad 100 lat) coraz wyraźniej wskazuje na wagę wzajemnych oddziaływań między osobnikami różnych gatunków oraz między organizmami a ich środowiskiem. Sięgam tu tylko po efekt prac zespołu badawczego, po tekst Symbiosis as a source of selectable epigenetic variationogłoszony jako swoiste podsumowanie tego kierunku badań. Scott F. Gilbert ze swoimi współpracownikami i współpracowniczkami przekonywał, że właśnie waga symbiozy między organizmami jest najwyraźniej przeoczonym mechanizmem Darwinowskiego doboru naturalnego. Opowieści o niezależnych „jednostkach”, walecznych osobnikach danego gatunku konkurujących z całym otoczeniem o ograniczone zasoby uzupełniamy tu zatem o świadomość, że raczej funkcjonujemy jako swoiste zespoły, „konsorcja” komórek o różnym genotypie: „Żyjemy w skomplikowanych relacjach z naszymi symbiontami”[5]. W tym sensie narrację o ewolucji gatunków uzupełniamy o świadomość, że „niemal każda ewolucja okazuje się koewolucją” – czyli procesem współzależnej ewolucji, wskazującym na mechanizm „zdolności komórek jednego gatunku do wspomagania prawidłowej budowy ciała innych gatunków”[6]. Zespół kierowany przez Gilberta dopowiada te zasadnicze tezy kilkoma pasjonującymi przykładami takiego ewolucyjnego współdziałania – na przykład między owadami i bakteriami Wolbachia, między mszycą grochową Acyrthosiphon pisum i jej symbiotyczną bakterią Buchnera aphidicola; ale wskazują także na kręgowce – których wnętrzności roją się od swoistych konsorcjów mikrobów.

Po czwarte, Donny Haraway ubieganie się o zmianę dominujących opowieści („it matters what ideas we use to think other ideas (with)”) można by przepisać na stary ekologiczny postulat. Bolesław Rok w Przedmowie do wydania polskiego książki Billa Devalla i George’a Sessionsa Ekologia głęboka (1985, przekł. pol. 1995)[7] powtarzał za swoimi amerykańskimi partnerami: „Potrzebna jest swoista rewolucja na poziomie świadomości”. Przypomnijmy te klasyczne rozpoznania. W obliczu kryzysu ekologicznego – przekonują autorzy Ekologii głębokiej – „nie ma potrzeby tworzenia niczego nowego. Wystarczy rozbudzić w każdym z nas to, co mamy w sobie od bardzo dawna, rozbudzić obecne w nas rozumienie mądrości Ziemi”[8]. Potrzebujemy więc działalności edukacyjnej, nastawionej na: po pierwsze, rozpoznanie składników tzw. dominującego światopoglądu („wyznaczającego Ziemi przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, rolę zbiornika zasobów naturalnych”, hołdującego takiemu sprzężeniu badań naukowych i postępu technicznego, który pozwalałby możliwie efektywnie „eksploatować bogactwa Natury – zasoby energii, minerałów etc. dla potrzeb rozwoju gospodarczego”[9]); oraz po drugie, kształcenie świadomości ekologicznej („Prawdziwie wywrotowym elementem w ekologii nie jest żadna z jej wyrafinowanych koncepcji, lecz jej podstawowe założenie: wzajemne powiązania wszystkiego”[10]).

Spróbujmy zatem wrócić do naszego ogrodu już – jak chcieliby za Aldo Leopoldem autorzy Ekologii głębokiej – jako „zwykli obywatele wspólnoty biotycznej”. Być może tym, co jesteśmy w stanie zrobić na dobry początek, gdy wprowadzamy się do takiego ogrodu (czyli silnie zdegradowanego elementu miejskiego ekosystemu), jest przede wszystkim podjęcie próby zestrojenia jakkolwiek z procesami naturalnymi[11] – choćby zgodnie z dwiema wstępnymi zasadami: przede wszystkim „nie szkodzić”[12] oraz że „najlepszym zarządzaniem jest minimalizacja interwencji”[13].

A w ten sposób być może otwieramy się na „myślenie o rehabilitacji (przywracaniu warunków do życia) i o zrównoważeniu pośród porowatych tkanek i otwartych krawędzi zniszczonych, lecz wciąż trwających żywych światów, takich jak planeta Ziemia”[14].

Tomasz Cieślak-Sokołowski

[1] Zob. Donna J. Haraway, Nie uciekajmy przed kłopotami. Antropocen – kapitałocen – chthulucen), w: Antropocen czy kapitałocen?, red. Jason W. Moore, WBPiCAK, Poznań 2021.

[2] Zob. tejże, Staying with the Trouble: Making Kin in the Chthulucene, Duke University Press, Durham–London 2016.

[3] Donna J. Haraway, Nie uciekajmy przed kłopotami…, s. 53–54.

[4] Aleksandra Brylska, Współumieranie. O międzygatunkowych formach rozkładu, w: Hakowanie antropocenu. Nowe koncepcje wspólnot więcej-niż-ludzkich w ekologicznych fabulacjach spekulatywnych, red. Małgorzata Sugiera, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2023, s. 146.

[5] Scott F. Gilbert, Emily McDonald, Nicole Boyle, Nicholas Buttino, Lin Gyi, Mark Mai, Neelakantan Prakash, James Robinson, Symbiosis as a source of selectable epigenetic variation: taking the heat for the big guy, „Philosophical Transactions” 2010, nr 365, s. 672.

[6] Tamże, 673.

[7] Zob. Bill Devall, George Sessions, Ekologia głęboka. Żyć w przekonaniu, iż Natura coś znaczy [1985], przeł. Elżbieta Margielewicz, Wydawnictwo Pusty Obłok, Warszawa 1995.

[8] Tamże, s. 11.

[9] Tamże, s. 71.

[10] Tamże, s. 76.

[11] Tamże, s. 190.

[12] Tamże, s. 194.

[13] Tamże, s. 200.

[14] Donna J. Haraway, Nie uciekajmy przed kłopotami…, s. 57.