Ilustracja Pracownia Karola Palczaka, fot. Anna Stankiewicz | projekt Pracownie do wglądu
Wokół opowiadań ze zbioru Dominiki Słowik Samosiejki
(Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021)
O dobrobycie rozmawiamy częściej, niż mogłoby się wydawać. Wyrazem powszechnej ludzkiej troski są pytania, którymi zwykle otwieramy codzienne rozmowy: „Jak tam?” – „Jak się masz?” – „Jak żyjesz?” – „Czy wszystko dobrze?” – „Co u Ciebie?” itd. Być może wyrazem troski są też zdawkowe odpowiedzi, którymi posługujemy się zwykle, gdy formułujemy odpowiedź na takie pytania: „Dobrze” – „Ok” – „Wszystko w porządku”. Gdybyśmy jednak chcieli na dobre porzucić tę zdawkowość, pewnie musielibyśmy powiedzieć na przykład:
„Chociaż pracujemy z mężem na dwa etaty, nie mamy zdolności kredytowej, żeby dostać kredyt hipoteczny na wymarzone mieszkanie, wyprowadzić się od teściów i pójść wreszcie na swoje”
– albo –
„Moi rodzice uczyli się na bezpłatnych studiach dziennych, mieli czas na naukę, na normalne życie studenckie – a ja, żeby utrzymać się na studiach, muszę dużą część tygodnia poświęcać na pracę”
– albo –
„Moja rodzina została uwikłana w rynki finansowe, moje gospodarstwo domowe sfinansjalizowane, gdy nasze emerytury, oszczędności, pożyczki, konta kart kredytowych zostały przemienione w papiery dłużne i sprzedane globalnym inwestorom”.
Historie osób, które zamarzyły o dobrobycie w realiach potransformacyjnych III RP, odnaleźć można także w istotnych, poczytnych książkach, w polskiej prozie ostatnich lat. W jednej z najważniejszych powieści końca lat 90. – Dom dzienny, dom nocny (1998) – Olga Tokarczuk znalazła miejsce dla historii życia Krystyny Popłoch. Bohaterka została najpierw przedstawiona jako szefowa działu kredytów Banku Spółdzielczego w Nowej Rudzie (w części Amos). Jej marzenia były jednak przede wszystkim romansowej natury. Gdy miłosne nadzieje bohaterki legły w gruzach, Tokarczuk – w części Skarby – postanowiła odmienić jej los. Krystyna Popłoch szczęśliwie sprzedała „skarb” – poniemiecki dwudziestoczteroczęściowy serwis, skrzętnie wypełniający przez lata jej kredens. Dzięki temu niespodziewanemu darowi od losu udało jej się spełnić dwa marzenia (typowe dla społecznego awansu, który – jako potransformacyjna obietnica – miał stawać się przecież jej udziałem na drodze do powszechnego dobrobytu w naszej części Europy): „kupiła segment pokojowy w Nowej Rudzie” i „jeszcze starczyło na pracowniczą trzydniową wycieczkę do Rzymu […], żeby zobaczyć papieża, zanim umrze”.
O ile Krystynie Popłoch przydarzył się skarb, o tyle matka Karolka (bohaterka opowiadania Trzy i pół godziny z opublikowanego w 2022 roku zbioru Ucieczka niedźwiedzicy Joanny Bator) na taki uśmiech losu już liczyć nie mogła.Bohaterka – wykonująca przez cały tydzień pracę opiekuńczą – jedynie na tytułowe 3 i pół godziny, raz w tygodniu mogła zostawiać dziecko ze „śmierdzącą papierosami” opiekunką Sylwią. W całym opowiadaniu słuchamy relacji z tych kilkugodzinnych wypraw w poszukiwaniu nowego mieszkania w dobrej lokalizacji w Warszawie, by ostatecznie dowiedzieć się, że to tylko marzenia o „domu w dzielnicy Wilanów w tradycyjnym stylu dworkowym”. Nasza bohaterka została ostatecznie zdemistyfikowana (czy może jej brak zdolności kredytowej jako osoby wykonującej na co dzień pracę opiekuńczą) przez pośredników nieruchomości, którzy oprowadzali ją przez wiele tygodni po różnych pięknych warszawskich domach i segmentach. Bator w zakończeniu opowiadania jedynie zapisała bezradność swojej bohaterki – rozstajemy się z nią, gdy wchodzi w las (uciekając przed pośrednikami nieruchomości) i żegna się z nami słowami: „Patrzyłam w górę z zachwytem, czując, jak robi mi się jeszcze cieplej, spokojna, że w każdym z mieszkań i domów, które oglądałam przez ostatnie lata, wciąż toczy się moje życie”. Ciąży nad tym zakończeniem – nie jedyny raz w tym zbiorze opowiadań Bator – samobójcza śmierć bohaterki.
Pomiędzy końcówką lat 90. a początkiem drugiej dekady XXI wieku sytuacja zasadniczo się więc nie zmieniła. Elementarna stabilizacja, elementarny dobrobyt materialny okazuje się wciąż niedościgłym marzeniem – zdolność kredytowa osoby pracującej (na stabilnym etacie, kierowniczym stanowisku czy wykonującej prace opiekuńcze) nie pozwala na zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych. Spokojny, ładny domek na przedmieściach, z zadbanym ogródkiem, jest cały czas poza zasięgiem bohaterek Tokarczuk i Bator. A może sama kwestia dobrobytu i tego, co miałoby do niego prowadzić, składać się na jego poczucie zostały w tych tekstach prozatorskich niezbyt ambitnie i satysfakcjonująco przedstawione?
W zbiorze opowiadań Samosiejki Dominiki Słowik spotykamy dwie bohaterki, którym pisarka daje możliwość sformułowania innych nieco odpowiedzi na interesujące nas pytania o dobrobyt. Bohaterka Pnącza powie w początkowych partiach opowiadania: „nie dowierzałam własnemu szczęściu”, „nareszcie spotkało mnie w życiu coś dobrego!”, „Właściwie już czułam się bogata, więc postanowiłam się nie ograniczać”. Inną bohaterkę Słowik w zakończeniu opowiadania Wegetacja odnajdujemy zaś w stanie, który pisarka opisuje prostymi zdaniami: „Czuła się cudownie” – „Było jej dobrze”. Warto te orzeczenia przeczytać jako zaproszenie do nieprzypadkowej, niezdawkowej refleksji nad tym, co oznacza poczucie dobrobytu – gdy namysł nad tą kwestią podejmuje pisarka kolejnej literackiej generacji. W tym sensie historie bohaterek opowiadań Dominiki Słowik okazują się spekulatywnymi fabulacjami – swoistymi treningami społecznej wyobraźni. Przyjrzyjmy się bliżej tym historiom.
W Pnączu bohaterka (i zarazem narratorka) czuje się szczęśliwa, ponieważ – z jednej strony – spotyka ją coś niezwykłego (z nosa wyrasta jej pnącze fasoli), z drugiej zaś – szybko się wzbogaca dzięki możliwości zaciągnięcia długu (relacjonuje: „W banku udzielono mi kredytu natychmiast, już w progu”). Dowiadujemy się, że pnącze fasoli zostaje obsadzone w roli żyranta („Pani udzielająca kredytu zapewniła mnie, że jest to zgodne ze wszelkimi procedurami bankowymi, i pospiesznie podsunęła mi dokumenty do podpisu”), a nasza bohaterka może wpaść w konsumpcyjną euforię („Od tej pory kupowałam wszystko, co tylko mi się zamarzyło”).
Warto zwrócić uwagę na dwie okoliczności owego bankowego epizodu. Po pierwsze, kredyt zostaje udzielony człowiekowi i roślinie – bankowe procedury zadowalają się zdolnością kredytową takiej wspólnoty. Po drugie, po pospiesznym podpisaniu dokumentów kredytowych pracownica banku okazuje się zaskakująco szczęśliwa („Uścisnęłyśmy sobie dłonie. Wydawała się niemal równie zadowolona jak ja, co za uprzejma kobieta”). Oczywiście, nie tyle chodzi tu o wymianę „uprzejmości”, ile o zasady udzielania kredytu bankowego. Po pierwsze, można by powiedzieć – im bardziej zderegulowany rynek finansowy, tym łatwiej klientom banków wykazać się zdolnością kredytową. W kinowym, mainstreamowym filmie o kryzysie 2008 roku zatytułowanym Big Short (2015, reż. Adam McKay) jest taka scena, w której pracownicy jednej z firm sektora finansowego próbują sprawdzić, czy rzeczywiście narasta problem z bańką na amerykańskim rynku nieruchomości (sytuacja dotyczyła 2007 roku). W tym celu odwiedzają jedno z nowo wybudowanych osiedli, na którym okazuje się, że jest ono właściwie puste, a w jednym z nielicznych zamieszkałych domów odnajdują wynajmującą nieruchomość latynoskiego pochodzenia rodzinę. Sam dom przez właściciela (zarabiającego na inwestycji dzięki pobieraniu czynszu najmu) został kupiony dzięki zaciągnięciu kredytu hipotecznego… na psa. I nie jest to scena komediowa w tym satyrycznym filmie. W końcówce lat 90. XX wieku przez amerykańskie banki na wielką skalę zaczęły być bowiem udzielane kredyty hipoteczne subprime, które charakteryzowały się przede wszystkim niesłychanie uproszczonymi procedurami ich przyznawania – w ich wariantach nazywanych ninja nie wymagano nawet historii finansowej (historii zatrudnienia, dochodów itp.). Stąd hasło, które wtedy zaogniło myśli wielu pośredników i doradców kredytowych – można je dawać „każdemu, komu bije puls”. Nie może więc dziwić, że bohaterce opowiadania Słowik i pnączu-żyrantowi kredyt został „od progu” wręcz przyznany. Po drugie, nie powinniśmy też być zaskoczeni szczęściem pracowniczki banku – w końcu jej zarobek w dużej mierze jest oparty o prowizję obliczaną od kwoty sprzedanych produktów finansowych (kredyt bankowy jest takim właśnie produktem przeznaczonym do sprzedaży).
Dominika Słowik nie zatrzymuje jednak szczęścia swojej bohaterki na progu banku (i konsumpcyjnej euforii). Szybko okazuje się, że kredyt trzeba spłacać i że instytucje bankowe mają wobec niesumiennych kredytobiorców rozbudowany aparat nadzorczy. Gdy pojawiają się problemy ze spłatą długu, bank najpierw zaczyna naszej bohaterce wysyłać listy (coraz „mniej uprzejme”), a później wysyła do niej windykatorów (także w asyście policji): „Stali tam i wykrzykiwali obrzydlistwa – coś o procentach, rewaloryzacji, inflacji, konsolidacji i rolnictwie ekstensywnym, oraz, co gorsza, o patentach, giełdzie i przewalutowaniach. Doradca żądał, żebym ich wpuściła. Groził, że mnie zapuszkują”. Zderzenie z machiną instytucji finansowej nie prowadzi naszej bohaterki do pogodzenia się z tym, że i nie zrozumie specyfiki, złożoności instrumentów rynku finansowego, i musi się poddać nakazom (egzekucyjnym). Słowik daje bohaterce opowiadania Pnącze jeszcze jedno narzędzie – bunt, sprzeciw, odmowę spłaty zadłużenia. Na ostre pytanie windykatora „Czy pani to ma w nosie?!” – padnie żartobliwa, ale też kategoryczna odpowiedź: „Tak”. Nasza bohaterka zadba o to, żeby nie pozostawić wątpliwości: „Pokazałam im środkowy palec. Chyba mieli słaby wzrok, bo mi pomachali. Na wszelki wypadek wystawiłam jeszcze język”.
Czy długów można nie spłacać?
Zadajemy to pytanie w imieniu bohaterki opowiadania Pnącze i dopisujemy kilka newralgicznych kwestii bardziej szczegółowych:
jak wygląda współczesny proces kreowania długu, tworzenia kredytu?
jakie jest społeczne doświadczenie kredytu i zatem nade wszystko konsekwencje dobrobytu opartego o dług?
czy możliwy i potrzebny jest świat bez długu, czy raczej oczekiwalibyśmy reformy zadłużenia przeprowadzonej w ramach współczesnego kapitalizmu sfinansjalizowanego?
Publikujemy tekst wprowadzający w ten temat:
Tomasz Cieślak-Sokołowski Dług z perspektywy ekonomii dewzrostu
Gdyby Dominika Słowik bohaterce opowiadania Pnącze dała tylko jedno narzędzie (buntu wobec konieczności spłaty kredytu bankowego), być może szybko by się okazało, że taki jednostkowy opór daje się łatwo zneutralizować, spacyfikować (dzięki państwowym i prywatnym mechanizmom nadzoru, dzięki działaniom prywatnych firm windykacyjnych – pojawia się przecież wyartykułowana wyraźnie przez owych nadzorców groźba: „Doradca żądał, żebym ich wpuściła. Groził, że mnie zapuszkują”). Pisarka zachęca jednak do bardziej skutecznego obmyślania strategii owego sprzeciwu. Bohaterka opowiadania na trwałe wiąże swoje życie z pnączem fasoli wyrastającym z jej nosa. Rzeczywiście, na początku opowiadania pnącze jedynie zapewnia „wielkie bogactwo”, później jednak – na poziomie gramatycznym – udaje się wytworzyć wspólnotę („my”/„-my”).
Dominika Słowik konstruuje opowiadanie Pnącze tak, by w odrębnych akapitach prowadzić opowieść o dwóch porządkach: listów-monitów windykacyjnych wysyłanych przez bank oraz pnączu fasoli, które „staje się coraz dorodniejszym”. Listy z banku okazują się z czasem coraz „mniej uprzejme”, aż pojawi się w asyście policji windykator-doradca finansowy. W tym czasie – w innych akapitach (jest ich trzy razy więcej niż tych „bankowych”) – pnącze puszcza kwiaty, rozpoczyna się pylenie. Bohaterka przywita to wydarzenie silną emocją: „Wzruszyłam się. Były napęczniałe, wielkie i dorodne”. Tak brzmi powitanie strączków.
Pod presją egzekucyjnych, windykacyjnych – jak zostają tu wprost nazwane – „nieprzyjemnych wibracji” zawiązuje się „-my”: „Któregoś dnia, tuż po śniadaniu, poczuliśmy […]”. (Wcześniej Słowik co najwyżej posługiwała się zaimkiem „nas” – np. „Strasznie nas teraz suszyło”; a także dość konsekwentnie – na poziomie gramatycznym – kazała swojej bohaterce mówić „ja” – np. „Spędzałam całe dnie w wannie. Obsypało mnie brodawkami. Spodziewałam się tego – przynajmniej tyle zapamiętałam ze szkoły”). I w tej właśnie formie podmiotu zbiorowego Dominika Słowik zapisze cały ostatni akapit opowiadania Pnącze:
U góry panują doskonałe warunki. Więcej słońca, odpowiednia wilgotność. Strączki pękają, wyrastają nowe łodygi. Zastanawiamy się, czy wracać, czy ruszać dalej. Jeszcze nie podjęliśmy decyzji: wszystko wygląda inaczej z bliska.
Ta wspólnota (oparta na bliskości, trosce, wzajemności) oddala konieczność spłaty długu, odsuwa – na dogodną odległość – od dobrobytu rozumianego jedynie jako ekonomiczny dostatek. Warto zatem bliżej przyjrzeć się szansom na konstytuowanie takich wspólnot więcej-niż-ludzkich. Tym bardziej że Dominika Słowik wydaje się pisarką w tym względzie konsekwentną – podobną drogę przechodzi bohaterka innego opowiadania, zatytułowanego Wegetacja. Najpierw poznajemy ją jako osobę niechętną roślinie, która pojawia się w jej maleńkiej kawalerce jako prezent („zamiast bukietu”). Doniczka z rośliną zostaje nawet określona jako „toto” i ostatecznie wystawiona na półpiętro klatki schodowej. „Może ktoś ją sobie weźmie. A jak nie, to najwyżej wyrzuci” – taką myślą zamyka pierwszy epizod współżycia z rośliną bohaterka opowiadania. Porzucona roślina uparcie nie chce jednak zmarnieć, zasłużyć na wyrzucenie do śmieci – żyje na parapecie okna na półpiętrze. I tym swoim życiem mobilizuje bohaterkę do gestów zupełnie elementarnych – podania kubka wody „raz na tydzień”.
Akcja opowiadania przyspiesza, gdy okazuje się, że doniczek przybywa – z rosnącą liczbą roślin na parapecie zaczynają się także kłębić myśli w głowie naszej bohaterki („Znów spróbowała zasnąć, ale cały czas myślała tylko o jednym: że tam, na zewnątrz, na ciemnej klatce schodowej czemuś też bardzo chce się pić. Pić i jeść”). Ostatecznie trzy doniczki z klatki schodowej zostają przeniesione do mieszkania, do sypialni. Bohaterka zaczyna dostawiać kolejne rośliny, szybko traci rachubę w ich ilości; zbiera o roślinach informacje, fantazjuje o odbieraniu od nich wiadomości (o „przekraczaniu bariery ludzkiego języka”). Przyjmuje wobec roślin najpierw funkcję odpowiedzialnej opiekunki: „Starała się teraz jak najmniej wychodzić. Miała wrażenie – była w tym może przesada – że rośliny tego nie lubią. Sama zresztą uznała, że to nieodpowiedzialne zostawiać je bez opieki”. Szybko orientuje się jednak, że rośliny, które rozbiły ograniczenia własnych doniczek i zapuściły korzenie w „grubej zazielenionej warstwie wilgotnej ziemi” na podłodze pokoju, nie potrzebują jej opieki, systematycznego podlewania („Jestem im zbędna – pomyślała, ale nie do końca rozumiała, co czuje”). I w tym momencie z naszą bohaterką zaczyna się dziać „coś dziwnego” – traci poczucie czasu, zaczyna żyć rytmem ruchu roślin („wolniejszego, wymagającego od niej długiej nauki”). Ten dopiero stan swojej bohaterki Dominika Słowik podsumuje zdaniami: „Czuła się cudownie. Jakby ktoś przeniósł ją do innego świata”, „Było jej dobrze. W ustach czuła słodycz. Na twarzy dotyk liści”. Jak się wydaje, dobrobyt bohaterki opowiadania Wegetacja wynika ze zbudowanej relacji z roślinami, z nauczenia się życia w splątaniu z nimi (jak one same „plątały się ze sobą”). W tym sensie cały tekst Dominiki Słowik okazuje się zapisem kształcenia swoistej świadomości (głęboko ekologicznego) współistnienia.
Bohaterka najpierw godzi się z tym, że niektóre rośliny z tego splątania umierają, a potem sama w tym splątaniu umiera (tak kończy się opowiadanie Wegetacja).
Czy warto inwestować w ryzykowne wspólnoty więcej-niż-ludzkie?
Żeby zasadnie postawić tak podstawowe pytanie, trzeba by – w imieniu bohaterek opowiadań Pnącze oraz Wegetacja – rozważyć kilka bardziej szczegółowych kwestii:
na jakich zasadach w ogóle zawiązywać wspólnoty więcej-niż-ludzkie?
jak satysfakcjonująco komunikować się z roślinami, z osobami więcej-niż-ludzkimi?
jak może zmieniać się nasza świadomość, gdy zaczniemy się odnajdywać jako zwykli obywatele wspólnoty biotycznej, czyli gdy nieco ustąpimy ze swej uprzywilejowanej pozycji?
jak zmienia się nasza perspektywa podmiotowa, gdy o relacjach z innymi organizmami zaczniemy myśleć w kategoriach silnych związków, splątania, czy wreszcie – wspólnot symbiotycznych?
Publikujemy tekst otwierający dyskusję na powyżej zarysowane dylematy:
Tomasz Cieślak-Sokołowski Pomyślmy o kompoście (za Donną Haraway) – „sondujące pnącza”
Ponieważ – jak się wydaje – Dominika Słowik mobilizuje nas do uruchomienia rozważań nad sposobami, strategiami zakwestionowania, a także wyjścia poza dobrobyt rozumiany jako ekonomiczny (konsumpcyjny) dostatek (i w swoich opowiadaniach robi to pisarka w sposób nieprzypadkowy, bardzo konsekwentny), chcemy zapytać o te wszystkie newralgiczne sprawy profesjonalistki_ów. Dlatego zawiązaliśmy panel ekspercki, do którego współtworzenia zaprosiliśmy specjalistów_ki z różnych dyscyplin: socjologii, biologii, ekologii, antropologii, ekonomii, filozofii
| teksty do przeczytania – w kolejnych dniach grudnia |
Mateusz Chaberski | kulturoznawstwo, antropologia, performatyka
adiunkt w Katedrze Performatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego zainteresowania naukowe obejmują badania nad performatywnością, teorię asamblaży, badania nad afektami i studia nad antropocenem. Autor m.in. książki Asamblaże, asamblaże. Doświadczenie w zamglonym antropocenie (2019); współredagował z Mateuszem Borowskim i Małgorzatą Sugierą Emerging Affinities. Possible Futures of Performative Arts (2019) i Niespodziewane Alianse. Sztuki performatywne jutra (2019), a wraz z Ewą Bal Situated Knowing. Epistemic Perspectives on Performance (2020). Obecnie kieruje grantem „Rozpamiętywanie industrialnych przeszłości. Ekologia i praca w najnowszych polskich sztukach performatywnych” (Opus 28 Narodowego Centrum Nauki).
| TEMAT: |
Jak osiągnąć wzajemny dobrobyt, niekoniecznie wchodząc w relacje. Trzy propozycje
W humanistyce środowiskowej ostatnich lat mamy do czynienia ze zjawiskiem, które można określić mianem „przymusowej intymności”. Chodzi o taki sposób myślenia, który za nadrzędną wartość uznaje nawiązywanie bliskich międzygatunkowych relacji, często określanych mianem splotów czy splątań. Stanowią one domyślną czy wręcz jedyną podstawę dla podejmowania etycznych i (eko)politycznych działań na rzecz wspólnej (lepszej) przyszłości w obliczu kryzysu klimatyczno-ekologicznego. Tymczasem dzisiejsza kultura – zmuszająca do ciągłego wchodzenia w relacje, które oczywiście podlegają monetyzacji chociażby w mediach społecznościowych – skłania jednak do podejrzliwości wobec takiego sposobu myślenia o międzygatunkowej wspólnocie.
W swoim artykule przyjrzę się bliżej trzem alternatywnym wobec „przymusowej intymności” sposobom myślenia o relacyjności, które: (1) pokazują negatywne i pozytywne aspekty praktyk wykluczania, nierozerwalnie związanych z tworzeniem splątań; (2) w pierwszej kolejności kierują uwagę na napięcia i tarcia między ludźmi i więcej-niż-ludźmi nawiązującymi relacje; oraz (3) uznają prawo istot do tego, by zostawiono je w spokoju.
Analizując przykłady sztuk performatywnych i literatury ostatnich lat, pokażę, że tego typu alternatywy nie tylko pozwalają krytycznie spojrzeć na dominujące sposoby myślenia o wzajemnym dobrobycie, lecz także oferują bardziej zniuansowane projekty społeczno-ekologicznych przyszłości.
Piotr Łukasik | nauki biologiczne
adiunkt na Wydziale Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jest absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu w Oksfordzie, a także uczestnikiem długoterminowych staży badawczych w Stanach Zjednoczonych, Japonii i Szwecji, obecnie współkieruje na Wydziale Biologii UJ Zespołem Ewolucji Symbioz. Bada różnorodność owadów oraz ich złożone interakcje biologiczne, zwłaszcza relacje z mikroorganizmami. Łącząc prace terenowe (prowadzone m.in. na Grenlandii i Madagaskarze) z zaawansowanymi metodami sekwencjonowania i analizy danych, stara się zrozumieć, w jaki sposób powiązania między organizmami kształtują bioróżnorodność owadów oraz ich zdolność adaptacji do wyzwań środowiskowych, w tym do gwałtownych zmian epoki antropocenu.
| TEMAT: |
Sieć zależności, dzięki której żyjemy: bioróżnorodność a nasz dobrobyt
Czy zdarza Ci się, kosztując świeże owoce, pomyśleć o bioróżnorodności owadów zapylających, dzięki którym czereśnie, truskawki, jabłka i trzy czwarte innych warzyw oraz owoców może trafiać regularnie na nasze stoły? Zapylanie to tylko jedna z wielu usług ekosystemowych świadczonych przez wielogatunkowe zbiorowiska rozmaitych dzikich organizmów połączonych sieciami wzajemnych zależności. To właśnie te relacje sprawiają, że nasze społeczeństwo może funkcjonować w obecnym kształcie. Dlatego też narastający kryzys bioróżnorodności – utrata gatunków owadów i innych organizmów zasiedlających naturalne ekosystemy oraz spadek ich liczebności i biomasy – stanowi jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla naszego dobrostanu.
W moim eseju przedstawię, czym są te złożone sieci interakcji biologicznych, tworzące nasze środowisko i warunkujące jego funkcjonowanie. Wskażę, dlaczego bioróżnorodność nie jest bynajmniej abstrakcyjnym, romantycznym konceptem oderwanym od naszej rzeczywistości, ale kluczem do trwałości i stabilności naszej cywilizacji. Zarysuję też najważniejsze czynniki, które w epoce antropocenu prowadzą do rozpadu tych sieci interakcji i utraty bioróżnorodności, omówię konsekwencje tych negatywnych zmian, a także wskażę na to, jak możemy je zatrzymać lub odwrócić.
Anna Piekarska | filozofia, ekonomia
badaczka podoktorska na Wydziale Prawa i Kryminologii Uniwersytetu w Gandawie. Pracuje w projekcie grantowym ERC poświęconym historii stanu wyjątkowego w Europie (https://rethinkingemergency.com). Redaktorka czasopism naukowych „Praktyka Teoretyczna” i „Exceptions”. Jest także tłumaczką – przekład monografii wieloautorskiej Pomyśleć ekonomię od nowa jej autorstwa został wyróżniony Nagrodą Economicus. Członkini Międzynarodowego Centrum Badań nad Prawem, Kulturą i Władzą Nomos.
| TEMAT: |
Dotyk nadmiaru i ciężar długu. O znaczeniu pracy reprodukcyjnej w rzeczywistości późnego kapitalizmu
Osiąganie dobrobytu to jedna z kluczowych osi, wokół których obracał się i wciąż obraca rozwój ekonomii jako nauki. Ekonomia ortodoksyjna, głównego nurtu – rozwijająca się równolegle z kapitalizmem i dostarczająca mu uzasadnień – zawęziła i zubożyła pojęcie dobrobytu. Wprowadziła bowiem równoważność między dobrobytem a zindywidualizowanym zaspokojeniem. Podstawowym pojęciem, jakim operuje, jest indywiduum wyjęte z rzeczywistych, wspólnotowych więzi zależności. Dlatego też dobrobyt, zgodnie z założeniami tej perspektywy, nie może być niczym innym niż sumą odseparowanych, jednostkowych sukcesów. Ekonomia heterodoksyjna, pluralistyczna zaś – w tym ekonomia marksistowska i feministyczna – wskazują na błędność tej logiki.
Będzie mnie zatem interesować zwrócenie szczególnej uwagi właśnie na zależność i potrzebę więzi jako odpowiedniejsze punkty wyjścia rozumienia jednostki – tym samym podanie w wątpliwość charakterystycznego dla kapitalizmu rozumienia dobrobytu. Proponuję w zamian ujmować dobrobytu jako złożony stan, umożliwiający współrozwój jednostek, także w ramach relacji, jakie tworzą. Szczególne znaczenie ma tu praca reprodukcyjna, którą to wskazane przeze mnie dwa nurty ekonomiczne wydobyły na światło dzienne. Ten wyjątkowy rodzaj pracy opiera się logice utowarowienia i zadaje kłam zindywidualizowanej wizji jednostki. Pozostaje także wciąż niezbędny, pomimo gwałtownego postępu automatyzacji i rozwoju sztucznej inteligencji.
Proponuję przyjęcie szerokiego pojęcia dobrobytu jako stanu przynależności do bogactwa współtworzonego przez jednostki i świat materialny. Tak rozumiany dobrobyt jest niemożliwy do uchwycenia za pomocą zindywidualizowanej perspektywy ekonomii klasycznej. Niewątpliwie jednak istnieje i jest doświadczany przez jednostki. Doświadczenia te – podobnie jak różnorodne spotkania z niesamowitością w opowiadaniach Dominiki Słowik – rozsadzają podstawy zdominowanej przez kapitalizm codzienności. Przypominają o bogactwie świata poza logiką utowarowienia i produkcji nastawionej na zysk, cyrkulacją kapitału zdominowaną przez dług i odczarowaną rzeczywistością indywidualnego istnienia.
Jacek Schindler | kulturoznawstwo, socjologia kultury, ekologia
przez wiele lat związany z Instytutem Kulturoznawstwa Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor publikacji z zakresu teorii i interpretacji kultury, aktywizacji lokalnej, transformacji gospodarczej oraz kulturowych uwarunkowań ochrony środowiska naturalnego. Ostatnio opublikował książkę Kapitalizm jako źródło wartości. Wartość jako źródło katastrofy (2024). Zajmuje się przekształceniami zasobów publicznych i wspólnotowych, a także perspektywami proklimatycznej transformacji gospodarczej. Założyciel Stowarzyszenia Nowa Idea, członek Ashoka: Innovators for the Public, zespołów Economic Transition i Circular Economy działających w ramach European Environmental Bureau. Inicjator serwisu Postwzrost.pl, współautor strategii klimatycznej Uniwersytetu Wrocławkiego i kampanii społecznych na rzecz aktywizacji lokalnej i redukcji śladu środowiskowego.
| TEMAT: |
Kres i trwałość technooptymizmu
Kapitalizm od rewolucji przemysłowej XVIII wieku oferował dobrobyt oparty na rozwoju technologicznym. Nowe technologie wkraczały w kolejne obszary, przekształcając je w abstrakcyjne (wyzbyte powiązań ekosystemów społecznych, przyrodniczych, kulturowych) zasoby poddawane eksploatacji. Rozpowszechnianie technologicznych innowacji umożliwiały zintegrowane z nimi narracje o rozwoju i postępie skoncentrowane na korzyściach i bagatelizujące, rozpraszające i uzewnętrzniające koszty. Samo przypisanie innowacyjności jest rozpoczęciem opowieści o technologii. Narracja może być wszyta już w nazwę (np. „sztuczna inteligencja”, „bezemisyjny pojazd”). W artykule poddam analizie narrację budująca obietnicę rozwiązania problemów klimatycznych na drodze elektryfikacji gospodarki. Zbawienie przez elektryfikację będzie opisane w oparciu o dokumenty programowe oraz raporty UNEP i IEA.
Dojrzały kapitalizm (hiperkapitalizm) dla uprawomocnienia techno wymaga dobrobytu i neutralizacji potencjalnego sprzeciwu szerszych, strategicznych narracji. Jedną z nich jest posthumanistyczna narracja budowania dobrobytu dla również dla bytów nieludzkich, pozaludzkich, więcej-niż-ludzkich. Narracja ta zostanie przedstawiona jako rezultat i wsparcie dojrzałego kapitalizmu.
Obie narracje posiadają wiele punktów zbieżnych, są istotne dla wzmacniania dominującego modelu gospodarczego i kulturowego. Jednak pierwsza podlega permanentnej ewaluacji z perspektywy przybliżania (oddalania) od celów klimatycznych. Druga od weryfikacji jest wolna. W swoim artykule będę chciał wskazać na konsekwencje takiego stanu rzeczy.
Hanna Schudy | filozofia, etyka środowiskowa
dziennikarka, eseistka, aktywistka. Doktora nauk humanistycznych, magistra ochrony środowiska (Wydział Nauk Biologicznych UWR), studentka filologii germańskiej. Zajmuje się transformacją regionów węglowych ze szczególnym uwzględnieniem dziedzictwa kulturowego (Górne Łużyce i KWB Turów). Interesuje się interdyscyplinarnym znaczeniem odpowiedzialności w kontekście kryzysu ekologicznego. Od kilkunastu lat związana z ruchem ekologicznym. Współpracuje m.in. z EKO-UNIĄ i Pracownią na rzecz Wszystkich Istot, Dolnośląskim Alarmem Smogowym i World Alliance For Mercury Free Dentistry.
| TEMAT: |
Od wielu lat antropocentryzm, także w ramach etyki, jest łączony z obecnym polikryzysem, w tym zmianą klimatu, a nawet katastrofą na Odrze w 2022 roku. Krytyka jest też kierowana w stronę nauk przyrodniczych, które z przyrody miały uczynić bierną materię, co w efekcie doprowadziło do jej merkantylizacji i eksploatacji dla dobra człowieka. Odpowiedzią na kryzysową sytuację miałby się okazywać m.in. nowy materializm czy posthumanizm, który stanowi kanwę „fabulacji spekulatywnych” na gruncie literatury czy sztuk wizualnych.
W artykule będę chciała pogodzić antropocentryzm etyczny z nowym materializmem na gruncie teorii dwóch poziomów myślenia moralnego (Dieter Birnbacher). Posthumanizm może odegrać rolę na praktycznym poziomie etyki, ale nie będzie jej uzasadniać. Antropocentryzm etyczny może sprzyjać dobrobytowi, pod warunkiem że będziemy minimalizować tzw. tragedię dóbr wspólnych (Garrett Hardin, Elinor Ostrom). Będę rozwijać koncepcję antropocentryzmu progresywnego, w ramach którego wspólne dobra (jak m.in. usługi ekosystemowe i dobra kondycja środowiska) są warunkiem niezbędnym dla dobrobytu i wolności człowieka. Dobrobyt zostanie zatem powiązany z długofalową kondycją środowiska, która dopiero umożliwia ludziom wybory życiowe, kształtowanie swoich preferencji i zaspokajanie indywidualnych potrzeb.
Taka kondycja środowiska jest na tyle długofalowa i niezależna kulturowo, że pozwala dopiero postawić w centrum człowieka. Kondycja ta nie jest czymś spektakularnym, opiera się na bezpłatnej i cichej pracy ekosystemów, które wymykają się własności prywatnej czy granicom państw. Ochrona tej kondycji wymaga stosowania istniejącego już prawa, stąd nadawanie jej statusu osoby nie jest konieczne. Sądzę, że niedostrzeganie jej znaczenia nie jest efektem antropocentryzmu, ale raczej egoizmu, ignorancji i krótkowzroczności, zerwanych więzi oraz utraty zaufania do ludzi i państwa. Na przykładzie ochrony rzeki Odry pokażę problem tragedii dóbr wspólnych, a także jak nowy materializm może wesprzeć kondycję m.in. rzek.
